Inspiracje

Fashion Revolution Week, RFN i Kleopatra w jednym – czyli czarna sukienka made in West Germany.

Właśnie dobiega końca Fashion Revolution Week – coroczne wydarzenie upamiętniające katastrofę budowlaną w Bangladeszu. 24 kwietnia 2013r. doszło do zawalenia kompleksu fabrycznego w Rana Plaza – zginęło 1130 pracowników fabryki, głównie szwaczek. Od tamtej pory brytyjska organizacja Fashion Revolution prowadzi kampanię informacyjną na temat nadużyć wobec ludzi i środowiska, jakie mają miejsce w przemyśle odzieżowym.

Co mogę zrobić jako konsument?

Celem organizacji jest zmiana nawyków zakupowych i, tym sposobem, wywarcie presji na zachodnie koncerny. Więcej o działaniach brytyjskiej organizacji dowiecie się ze strony polskiego oddziału. W trakcie  Fashion Revolution Week organizacja zachęca do zadawania wielkim koncernom odzieżowym jednego pytania: Who made my clothes – Kto uszył moje ubrania? Można to robić za pośrednictwem mediów społecznościowych, wrzucając zdjęcie w ulubionym ubraniu odwróconym na lewą stronę. Oczywiście akcja nie kończy się wraz z końcem tego tygodnia. Jeśli zależy nam na zmianach w przemyśle odzieżowym, pod lupę powinniśmy wziąć swoje zachowania zakupowe.

Nie będę udawać, że jestem wzorem do naśladowania.

Nie jestem ekspertem, nie jestem też bez winy. W mojej szafie nie brakuje rzeczy kupionych na wyprzedaży w sieciówkach, pod wpływem impulsu i, z całą pewnością, bez refleksji pt. „kto uszył moje ubrania?”. Ostatnio jednak staram się wdrożyć kilka prostych zasad, które pomagają mi bardziej zracjonalizować wybory zakupowe:
1. Kiedy tylko mogę, kupuję rzeczy z drugiej ręki – to akurat nihil novi – lumpeksy kochałam zawsze, chyba z wzajemnością: do dziś noszę niektóre ciuchy z czasów studiów – złotej ery lumpeksów w moim życiu. Obecnie, z braku czasu, wybieram secondhandy internetowe, o czym wspominałam już tutaj.
2. Niepotrzebnych ubrań staram się pozbywać tak, aby mogły jeszcze komuś posłużyć – sprzedaję, przekazuję komuś z rodziny lub oddaję na grupie FB „Uwaga, śmieciarka jedzie”.
3. Jeśli kupuję nowe rzeczy, staram się wybierać rzeczy polskich marek, które jasno komunikują miejsce produkcji.

Zasada nr 1 jest zdecydowanie najbliższa mojemu sercu.

Co prawda marek, które szczycą się zasadą „fair trade” jest coraz więcej, jednak ceny często mają zaporowe, a i wzornictwo nie zawsze mi odpowiada. Lumpeksy pod wieloma względami są bezkonkurencyjne: stosunek ceny do jakości, unikatowość, ekologia. Poza tym rzeczy z second handów mają dla mnie jeszcze inny, dodatkowy walor, o którym za chwilę.

Dla niektórych osób ubrania z drugiej ręki to obciach i wstyd.

Dla mnie to rzeczy z duszą, za którymi kryją się niewypowiedziane historie. A historie to jest to, co lubię najbardziej. Jedną z takich rzeczy jest czarna maxi sukienka (choć na mnie wypada trochę bardziej midi), której metkę zobaczyliście w nagłówku tego wpisu. Made in West Germany – to nam daje dość jasną cezurę czasową: jej metryka sięga co najmniej 29 lat wstecz, ale sądząc po metce oraz kroju sukienki, może bliżej jej nawet do 40.

Znalazłam ją jakieś kilkanaście lat temu w jednym z wrocławskich lumpeksów i zabrałam pod swój dach.

W międzyczasie kilka razy się przeprowadzałam, wyszłam za mąż, urodziłam dwoje dzieci, a sukienka przy którejś z przeprowadzek trafiła do mojego domu rodzinnego, gdzie przeleżała w zapomnieniu kolejne kilka lat. I uwaga: nigdy w niej nigdzie nie wyszłam. Wydawała mi się zbyt ekstrawagancka (ups, wydało się, jaka jestem zachowawcza), poza tym raczej nie chodzę w długich sukienkach, a ta na dodatek jest nieco transparentna, co dodatkowo utrudniało mi decyzję.

Jednak w zeszłym roku mama potrzebowała zwolnić miejsce w szafie i musiałam w końcu zmierzyć się z pozostawionymi u niej rzeczami. Wielu ubrań wtedy się pozbyłam, lecz tej sukienki nie potrafiłam odpuścić. Ta metka rodem z RFN, ten lejący, półprzezroczysty materiał (wg metki 100% wiskoza) i do tego zaskakujący napis „Papyrus” z grafiką tej rośliny. Jest w tym wszystkim coś pociągającego i tajemniczego, co z jednej strony przywodzi na myśl starożytny Egipt, z drugiej – każe zastanowić się, kim była jej poprzednia właścicielka?

Ja widzę to tak.

Znana aktorka kłania się publiczności. Jest głośna owacja publiczności, kwiaty, gratulacje. Opada kurtyna. W garderobie uśmiecha się do odbicia w lustrze, zmywa grubą warstwę makijażu, maluje się na nowo, zakłada czarną opinającą sukienkę z grafiką papirusu, włosy upina w kok, zapina kolczyki. Tego wieczora czeka ją jeszcze bankiet, na którym będą wpływowe osoby. Oraz jej ukochany mężczyzna. Chwilę później znajdujemy się w zadymionym lokalu: przyciemnione światła, oczy wszystkich skierowane na nią. Aktorka promienieje.

Może niektórzy z Was mają już skojarzenia ze scenami z filmu „Życie na podsłuchu”. Ten niemiecki dramat z 2006r. opowiada historię agenta Stasi, którego oczami i uszami śledzimy barwne życie znanej pary z artystycznego świata Berlina Wschodniego: pisarza i aktorki. I choć moja sukienka wywodzi się ze świata po drugiej stronie żelaznej kurtyny, jej charakter przywodzi mi na myśl właśnie klimat filmu. Mam nieodparte wrażenie, że jej historia nie jest utkana ze 100% wiskozy, ale wpleciony w nią jest los pięknej kobiety, niekoniecznie z happy endem. I chyba dlatego podskórnie czuję, że lepiej jej nie nosić, a jednocześnie nie mogę i nie chcę się jej pozbyć.

Kadr z filmu „Życie na podsłuchu”

A jak to jest u Was? Czy też macie ubrania, z którymi nie jesteście w stanie się pożegnać, choć nigdy ich nie nosicie? Jakie macie powody?

2 komentarze

  • Natalia

    Cześć! O tak, żegnanie się z ubraniami to mój odwieczny problem. Może dlatego, że jestem bardzo sentymentala, przez co szafa pęka w szfach a ja nie mam w co się ubrać! Ale ja nie o tym chciałam. Piszę ten komentarz, bo zastanawiam się czy powstanie kiedyś post o tym w jakich second handach internetowych najczęściej kupujesz i gdzie sprzedajesz niepotrzebne Ci już ubrania. To byłoby niesamowitą pomocą i inspiracją do zmiany swojego nastawienia w stosunku do własnej garderoby pewnie nie tylko dla mnie. Pozdrawiam gorąco!

    • Joanna

      Hej 🙂 Tak, prawda jest taka, że ja też nie jestem mistrzynią czyszczenia szafy – często jest tak, ze nie mogę czegoś znaleźć, bo akurat skrywa się pod warstwami innych ubrań na wieszakach, oj, nie lubię tego 😉 Mnie w walce z nadmiarem ubrań zawsze mobilizowały najbardziej przeprowadzki – ale wtedy to raczej było mało przemyślane, pod presją czasu itd. Na razie na żadną przeprowadzkę mi się nie zapowiada, więc muszę sama się zmobilizować. I tak, na pewno powstanie o tym wpis – może to będzie mobilizacja, ha! 🙂 I w ogóle dzięki za podpowiedzi wpisowe – na Instagramie też już ktoś pytał o zakupy w second handach on-line i z całą pewnością o tym napiszę – post czeka w kolejce, bo w głowie już kilka innych pomysłów też się kluje. Pozdrawiam ciepło!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *