sesja fotograficzna w tramwaju
Proza

W tramwaju – moja podróż po Wrocławiu.

W ostatnim wpisie podzieliłam się z Wami efektami sesji zdjęciowej z Magdą ze Studio Pomelo Fotografia. Na pierwszy rzut poszedł sweter, ale tamtego wietrznego majowego dnia zrobiłyśmy więcej ujęć. Dziś pora na kolejną ich porcję. Nazwijmy tę część „tramwajową” – dziś w tramwaju i… o tramwaju.

Może zabrzmi to trywialnie, ale ta sesja była dla mnie naprawdę trudna.

Po pierwsze, nie przywykłam do pozowania – w mojej rodzinie to ja jestem od robienia zdjęć, a moje córki są modelkami. Innych fotografów i modelek brak… Po drugie, zaplanowanie kilku całkowicie różnych stylizacji okazało się poważnym wyzwaniem. Musiałam brać pod uwagę mało sprzyjające warunki pogodowe (było okropnie zimno) oraz konieczność zapewnienia dość płynnej zmiany ciuchów (przebierałam się w aucie…). No i oczywiście chciałam, żeby przy tym wszystkim stylówki były jak najciekawsze, a jednocześnie prawdziwe – jak najbardziej moje. No i w końcu ostatnie, ale być może najważniejsze. Gdzieś z tyłu głowy miałam myśl: na koniec chcę napisać coś więcej niż tylko „Dzień dobry, noszę sukienkę X i kapelusik Y”. Te zdjęcia, te stylizacje miały opowiadać historię.

Chciałabym napisać, że wszystko miałam zaplanowane od początku do końca.

Ale nie mogę. Ciuchy wrzuciłam do auta i pojechałam na umówione miejsce. Na spotkanie z Magdą, której w ogóle wcześniej nie znałam. Miałam tremę, a z zimna szczękałam zębami. Gdy się spotkałyśmy, szybko obgadałyśmy stylizacje i kolejność ujęć. Obok parkingu była pętla tramwajowa. Magda rzuciła: jak już bardzo zmarzniesz, możemy na koniec zrobić ujęcia w tramwaju. Ochoczo przystałam na jej propozycję.

Tramwaje…

Obecnie bardzo rzadko nimi jeżdżę. Jednak podczas studiów w tramwajach spędzałam jakieś dwie godziny dziennie. Codziennie od pętli do pętli. Z jednego krańca miasta, na drugi. Z południa na północ. I z powrotem. Po Wrocławiu jeździły jeszcze egzemplarze z lat 70, a podróżujący mieli w nawyku wyglądać przez okno lub ciekawie przyglądać się współpasażerom. O internecie w komórce nikt nawet nie słyszał.

Tamten czas był dla mnie dość płodny, jeśli chodzi o pisanie.

Było to oczywiście pisanie do szuflady, nie licząc publikacji na portalu digart.pl (przy okazji tego wpisu odkryłam, że digart został bezpowrotnie skasowany ponad rok temu, chlip, chlip…). Swoją twórczość z tamtego okresu określiłabym jako dość męczący strumień świadomości, całe szczęście o niewielkiej objętości. Teksty pisane jakby na jednym, desperackim oddechu. Gwałtownie nabierały tempa, by równie gwałtownie się skończyć.

Nigdy nie myślałam o tym, żeby na tym blogu wracać do starych tekstów.

Teraz, gdy je czytam po tych kilkunastu latach, ciężko mi się z nimi utożsamić. Jest trochę tak, jakby napisał je ktoś inny. I nie chodzi o to, że się ich wstydzę. A przynajmniej nie wszystkich… Jedne wciąż mi się podobają, inne już wcale. Rzecz w tym, że emocje, które mi wtedy towarzyszyły, są mi już teraz zbyt obce, zbyt dalekie. Ten etap się skończył. I chyba nie chcę do niego wracać.

Jednak gdy Magda przesłała mi efekty naszej tramwajowej sesji, przypomniał mi się jeden ze starych tekstów.

Te zdjęcia doskonale oddają klimat tamtego oniryczno-klaustrofobicznego opowiadania, są jak doskonała ilustracja. I, jak to mówią: to nie mógł być przypadek. Postanowiłam zaryzykować i trochę bardziej się przed Wami odsłonić.

Zapraszam Was w podróż po Wrocławiu sprzed lat.

Skasujcie bilet (pamiętajcie, że można go kupić tylko w kiosku!) i wyobraźcie sobie proszę, że nie siedzicie w nowoczesnym niskopodłogowym tramwaju na miarę XXI wieku, tylko w starym zardzewiałym Konstalu 102Na.

W tej podróży towarzyszy nam przepiękna jedwabna bluzka od moim.store oraz spódnica z oryginalnym zapięciem na srebrne napy od „Moda Style 2000” – wyłowiona na vinted.pl.

sesja fotofraficzna w tramwaju

dziewczyna w tramwaju

 

porter kobiecy w tramwaju

sesja fotograficzna w tramwaju

 

Linia tramwajowa nr 6: Kromera – Krzyki zmiana trasy

„Daria” – dobiegło mnie zza pleców.

Stałam z grupką innych niezmotoryzowanych na przystanku tramwajowym, wokół którego zaciskała się pętla. Odwilż nie była prawdziwa, tak samo jak nieprawdziwy był kuter rybacki wpływający z wielką falą na wody toru tramwajowego. Stara, zardzewiała szóstka zarzuciła kotwicę. Wsiadłam na pokład, odpłynęłam, byle jak najdalej, byle jak. Wrocław napierał na mnie przez okna, przez szpary w podłodze, tą wodą, tymi przeciekami, tymi kieszeniami pełnymi zużytych biletów. I noc się zaczęła, jak zawsze niezauważalnie.

Ależ tłok.

Jakiś mężczyzna nadepnął mi na stopę. Nie bolało, ale wybrudził mi but. Zapragnęłam wysiąść, natychmiast pociągnąć hamulec bezpieczeństwa i uciec, dać nura, nie dać się już schwytać w żadną sieć. Niestety, to nie pociąg, to kuter rybacki ze zdychającymi rybami na pokładzie, w tym połowa bez biletu. Dokąd płyniemy? Żadna ryba nie odpowiada.

Wnioskuję, zapewne słusznie, że kierujemy się na południe.

Znam się na gwiazdach, choć już powoli przysypiam. A może to już resztki mojej świadomości? W tej zamkniętej, przeżartej rdzą puszce zaczyna brakować powietrza. Rozpinam płaszcz, kobieta obok rzuca badawcze spojrzenie, pewnie podejrzewa mnie o ekshibicjonizm. Czy słusznie?

Zastygam z guzikiem na wpół uwolnionym z dziurki.

Mój wzrok pada na grupę rumianych kleryków, co radośnie obsiedli rufę, a teraz ich różańce rytmicznie huśtają się w przód i w tył. Jeden z nich trzyma gitarę i ledwo powstrzymuje swe ruchliwe palce przed wygraniem wesołego „Chwalmy łąki umajone”. Uwalniam guzik, jego palce nieruchomieją, cały transport zamiera. Kobieta z ciekawością zagląda za poły mojego płaszcza, aby z ulgą odetchnąć. Nie, nie mam tam plakietki „kontroler, nr identyfikacyjny…”.

Z końca dobiega riffowa „Czarna Madonna”.

Znudzona, ziewam ostentacyjnie. Klerycy wysiadają z pluskiem, jeden po drugim, śmiesznie podkasując sutanny. Widać im kolorowe skarpetki. Jeden zostawił w pośpiechu śpiewnik maryjny. Widząc to, przepycham się do tyłu, aby go podnieść. Siadam na ich miejscu, z tyłu bardziej kołysze. Sennie przeglądam obrazki najświętszej panienki. Najświętsza panienka roześmiana na rowerze, najświętsza panienka skrobie marchewkę, najświętsza panienka kupuje małemu Jezuskowi zabawkę w Peweksie…

Budzi mnie drobna blondynka, wokół mnie jest już pusto.

Widzę, że jesteśmy na pełnym morzu, co wprawia mnie w zdumienie. Przecież płynęliśmy na południe… Ona uśmiecha się łagodnie, zupełnie jak najświętsza panienka z okładki śpiewnika, który ściskam w dłoniach. Ubrana jest w granatowy mundur motorniczego, a na wysokości piersi, na klapie kieszonki, widnieje wyszyty żółtą nitką napis: starszy sternik Daria. Próbuję coś powiedzieć, spytać, o co chodzi? Ruszam ustami, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Jednak Daria najwyraźniej umie czytać z ruchu warg, bo odpowiada:
– A teraz rybko, w nagrodę za cnotliwe życie, wrzucimy Cię do morza. Zasłużyłaś na życie wieczne w królestwie niebieskim.

Rozpaczliwi krzyczę, że nie umiem pływać, ale ona już nie patrzy.

*

Kochani, cykl  „Proza” uważam za oficjalnie otwarty 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *