Slow Fashion Season – tego lata nie kupuję.
Wyprzedaże letnie nabierają tempa. Zatłoczone galerie handlowe, kolejki do przymierzalni, umęczeni i poirytowani sprzedawcy. Tak to sobie wyobrażam. I dziś, w jedyną w tym miesiącu niedzielę handlową, gratuluję sobie decyzji o odcięciu się od tego wszystkiego. Decyzji o wzięciu udziału w akcji „Slow Fashion Season”, czyli niekupowania nowych ubrań przez najbliższe trzy miesiące.
Przyimek „slow” robi karierę już od wielu sezonów.
Mamy slow food, slow work, slow life, w końcu też slow fashion. Wszystko to w opozycji do „fast”, które stało się synonimem wszystkiego co złe i mamiące swoją łatwością, taniością i dostępnością. Prawdę mówiąc bardzo nie lubię takich słów-wytrychów, uogólnień i etykiet. Jednak po głębszym zastanowieniu przyznaję, że w przypadku „slow” vs „fast” trudno mi nie zgodzić się z tą generalizacją.
W przypadku slow fashion mówimy więc o alternatywie dla szybkich zakupów w sieciówkach, zwłaszcza w okresie wyprzedaży. Mechanizm bezrefleksyjnych zakupów świetnie pokazuje poniższy filmik:
Myślę, że każdemu z nas zdarzyło się wpaść w pułapkę wyprzedażowych okazji.
Mi wielokrotnie. Kupiłam coś bo: było tanie, było ostatnią sztuką, bo mi się spodobało, bo wpisywało się w trendy tego lata/zimy. A powinnam była tego nie kupować bo: źle na mnie leżało, bo kiepski materiał/jakość, bo do niczego mi nie pasuje, bo po co mi kolejna taka sukienka/ bluzka/ spódnica. Niestety takie rzeczy zdecydowanie zbyt często trafiały na dno szafy, nigdy nie noszone. Tak naprawdę z czasem nawet nie pamiętałam o ich istnieniu.
Otrzeźwienie przychodziło zazwyczaj w momentach „prawdy”.
Generalne porządki w szafie lub, o zgrozo, przeprowadzka. Czasem też podczas gorączkowych przygotowań do jakiegoś niecodziennego wydarzenia, kiedy to załamując ręce stałam przed szafą i szukałam np. klasycznej białej koszuli, a znajdowałam same wymyślne bluzki i bluzeczki, które dawno przestały mi się podobać. Wiecie co wtedy padało z moich ust? Na pewno wiecie.
„Nie mam się w co ubrać!”
Do tego w rezultacie to prowadzi. Bo rzeczy w szafie jest tyle, że zaciemniają nam widok, dosłownie. Często nie mogę czegoś znaleźć, bo wisi na wieszaku przykryte kilkoma warstwami innych ubrań i zwyczajnie tego nie widzę. Te naprędce kupowane ubrania często też nie przechodzą próby czasu. Bo trendy się zmieniły, bo się nam „odwidziały”, bo po kilku praniach nie nadają się już do noszenia. To jeden aspekt – nasze osobiste problemy z logistyką ubraniową.
Drugi aspekt jest jednak o wiele poważniejszy.
To zanieczyszczenie środowiska i nieetyczna produkcja jednorazowych ubrań. Z jednej strony świadomość wyzysku jest coraz większa, do czego przyczyniają się takie głośne filmy dokumentalne jak „The true cost” czy kampania społeczna „Fashion Revolution Week”, o której pisałam w kwietniu. Z drugiej wydaje się, że producenci fast fashion mają się całkiem dobrze. Galerii handlowych przybywa, klientów też nie brakuje. Do tego należy dodać handel w internecie – darmowa wysyłka i zwrot nawet do 100 dni, black friday i inne zachęcacze. Wszystko w zasięgu jednego kliknięcia. W rezultacie obrastamy w tony niepotrzebnych ubrań, które następnie lądują na śmietnikach:
Jaka jest zatem alternatywa?
Nie zrozumcie mnie źle. Ja nie potępiam kupowania. Kto mnie zna, ten wie, że byłby to szczyt hipokryzji. Nie przesadzę, jeśli powiem, że uwielbiam wyszukiwać ubrania. Nieważne, czy to lumpeks, czy sieciówka, czy internetowy sklep z wyselekcjonowaną odzieżą z drugiej ręki. Zawsze niezmiennie zachwycam się wyjątkowymi okazami. Mam w sobie żyłkę poszukiwacza skarbów. Nie dla mnie wynalazki w rodzaju szafy kapsułowej, stylu minimalistycznego czy jakiegokolwiek innego. Najbardziej lubię różnorodność.
Żeby jednak choć trochę uspokoić sumienie, od jakiegoś czasu świadomie obieram kierunek bardziej slow, zwracając się w stronę zakupów z drugiej ręki. Platformy sprzedażowe typu Vinted.pl oraz sklepy on-line z używaną odzieżą są prawdziwą kopalnią perełek vintage. Do tego dochodzą organizowane w większych miastach tzw. vintage markety, gdzie można wybierać z całej gamy unikatowych ubrań i akcesoriów. A jeśli ktoś nie gustuje w estetyce vintage, może skorzystać z szerokiej oferty polskich marek, które szczycą się przejrzystym procesem produkcji.
Tym razem chciałam jednak pójść krok dalej.
Bo nie chodzi też o to, żeby utonąć pod stertą rzeczy z drugiej ręki. Dla mnie sedno tej akcji sprowadza się do tego, że staramy się stworzyć coś fajnego z tego, co już mamy. A kupujemy tylko wtedy, kiedy naprawdę nam czegoś brakuje. Jak na tej grafice:
Teoria teorią, ale przystępując do tej akcji miałam trochę obaw.
Pokus jest tak dużo. Tyle czekających na odkrycie ubrań w lumpeksach i internecie. Czy wytrzymam?…
Aby wygrać, postanowiłam mój rys „łowczego” zaprzęgnąć do walki z zachciankami. Wiem, że umiem dostrzec potencjał w tym, co inni dawno spisali na straty. Jestem rodzinnym zbieraczem ciuchów z poprzednich pokoleń. Przeszukuję zakamarki domu moich rodziców, wracam do swoich ubrań sprzed 20 lat, wciąż na nowo odkrywam własną szafę. W końcu tak powstał ten blog – z ekscytacji dawno zapomnianą spódnicą z liceum. Kto zagląda na moje konto na Instagramie miał już okazję widzieć mnie w spodniach z podstawówki i sukience sprzed 20 lat… Oto niektóre przykłady:
Wbrew pozorom Instagram może być świetnym punktem wyjścia do podjęcia takiej próby.
Jest to oczywiście potężne narzędzie marketingowe do granic eksploatowane przez przemysł modowy. Jednak odpowiednio filtrowany może być również źródłem wiedzy i inspiracji. To właśnie z Instagrama dowiedziałam się o akcji „Slow Fashion Season”. Jeśli zainteresował Was temat dzisiejszego wpisu, szczególnie polecam Wam instagramowe konto akcji @slowfashionseason oraz @fash_revpoland a także hasztagi: #masztowszafie, #thinkbeforeyoubuy, #chooseused, #notbuyingnew.
Mam nadzieję, że slow fashion season przyniesie mi wiele ciekawych odkryć.
Pobudzi do kreatywnego spojrzenia na to, co już mam, Nie ukrywam, że liczę też na naturalną selekcję w mojej szafie. Zasada jest prosta – ubrania, które nie przydadzą się tego lata, powinny wylecieć. Celowo użyłam słowa „powinny”, bo czy tak będzie, to się jeszcze okaże. W pozbywaniu się niechcianych ubrań jestem raczej kiepska, choć stopniowo robię pewne postępy. Ale to już temat na osobny wpis, który właśnie uroczyście obiecuję popełnić. Potrzebuję tylko jeszcze nieco więcej praktyki w tej dziedzinie. Trzymajcie kciuki!