Spódnica z liceum, botki z korporacji i mój blog
Edit: Tekst powstał w grudniu 2018, jednak ponad prawie 4 miesiące zajęło mi ostateczne uruchomienie bloga. Na przyszłość obiecuję poprawę!
To co powiem, będzie dużym uproszczeniem, bo abym w ogóle mogła dostrzec taki impuls, musiałam przejść pewną drogę, przestać na chwilę działać na autopilocie praca – dom – dzieci. Potrzebowałam trochę powietrza, zaczęłam szukać. Nie jest łatwo zacząć szukać, gdy w wieku 33 lat dochodzi się do wniosku, że zawodowo nie jest się w tym miejscu, w którym chciałoby się być. Zaczęłam szukać ratunku (dosłownie), zgłębiając zagadnienia rozwoju osobistego, uczestnicząc w warsztatach. Jasna odpowiedź jednak nie chciała do mnie przyjść. Spojrzałam więc wstecz, baaardzo wstecz, dokładnie, badawczo, ale spojrzenie moje nie było pozbawione sympatii. Zobaczyłam siebie, i ją, tytułową spódnicę 🙂
Jest rok 2001.
Chyba październik, początek drugiej klasy liceum. Do oporu słucham Portishead na zmianę ze Starym Dobry Małżeństwem, marzę o życiu w wielkim mieście, piszę krótkie opowiadania i z biciem serca ściągam pocztę, żeby sprawdzić czy ktoś z grupy dyskusyjnej „Szept” skomentował mój tekst. Towarzyszy temu charakterystyczny dźwięk modemu i ogromne napięcie, czy uda się nawiązać połączenie? Poza internetem i wordem komputer niespecjalnie mnie interesuje, choć jestem w klasie informatyczno-matematycznej.
Interesują mnie za to ciuchy. Z koleżankami włóczymy się po lumpeksach, wymieniamy się ubraniami, a gdy nachodzi mnie wena, godzinami potrafię defilować przed lustrem miksując najnowszą bluzkę ze starą spódnicą bananową mamy. Do najbliższej galerii handlowej jest ponad 60 kilometrów.
Przede mną pierwsza „oficjalna” impreza: półmetek. Dziewczyny szykują kreacje. Królują długie suknie z gorsetami i włosy upięte w koki. Ja mam krótką fryzurę (wtedy mówiło się „na chłopaka”) i ołówkową spódnicę z imitacji skóry, kupioną specjalnie na tę okazję we wspomnianej galerii handlowej. Do tego złoto-brązowa bluzka pożyczona od siostry. Nie mogę przypomnieć sobie, jakie założyłam buty, ale pamiętam, że impreza mi się nie podobała. Zdjęcia pamiątkowego brak, chyba nikt nie robił.
Teraz też mam krótkie włosy.
Przede mną już nie pierwsza, ale kolejna oficjalna impreza: firmowa wigilia. Wiem jak to brzmi, ale uwierzcie, dla mnie to spore wydarzenie. Przy dwójce małych dzieci brakuje czasu, sił i chyba nawet chęci na wieczorne wyjścia. Właściwie bez okazji już raczej „nie bywam”.
Skoro jednak jest okazja, jest też dylemat, co na siebie włożyć. Ostatnio w tym temacie było u mnie kiepsko. Jesienne przeciążenie dało się we znaki. Do tego poranne boje przy ubieraniu dzieci i ciągły pośpiech sprawiały, że rano sięgałam po sprawdzone zestawy, które zawsze jakimś cudem leżały na skraju półki, tuż pod ręką. Bezpiecznie, poprawnie i nudno. Kompletny brak motywacji do przymiarek i eksperymentów. Do momentu, aż pojawiły się One.
Te buty miałam już od dłuższego czasu na oku, jednak cały czas powtarzałam sobie, że przecież wcale ich nie potrzebuję. Czarne botki już mam, a na zimę przydałyby mi się klasyczne brązowe oficerki. I to wszystko prawda, ALE jedyne oficerki, które mi się podobają w całym internecie, znajdują się obecnie poza moim budżetem, a stare botki nie są zbyt wygodne, gdy niosę codziennie rano 13kg zaspanego szczęścia do przedszkola. W takim wypadku decyzja nasuwała się sama. Kupuję!
I oto są moje.
Czarne botki Vagabond Mya. Gdy kurier przyniósł mi je do pracy i dyskretnie przymierzyłam je pod biurkiem w asyście koleżanek z biura, nie byłam do nich całkiem przekonana. Dopiero w domu, gdy przymierzyłam je spokojnie przed lustrem, wpadłam w absolutny zachwyt. Oczywiste stało się dla mnie, że muszę założyć je na firmową wigilię. Ręce same sięgały do szafy, eksplorując jej najbardziej zapomniane zakamarki w poszukiwaniu idealnego towarzystwa dla Vagabondów. A najlepsze (a może najgorsze) było to, że niemal wszystko pasowało.
W pewnym momencie mój wzrok padł na ołówkową spódnicę z imitacji skóry. Przymierzyłam ją. Wciąż leży idealnie. Czy założę ją na imprezę? Chyba nie, bo już dziś założyłam ją do pracy. Nie mogłam się powstrzymać.
Teraz, po całym dniu uśmiecham się do siebie. Gdybym dzisiaj spotkała wersję siebie z A.D. 2001, czy potrafiłabym z nią rozmawiać? Czy ona potrafiłaby zrozumieć mnie? Mam wątpliwości. Dzieli nas morze doświadczeń, które zmieniły mnie bezpowrotnie. Jednak jestem przekonana, że w sprawie ciuchów, szybko znalazłybyśmy wspólny język.
A na koniec jeszcze raz krótka podróż w czasie. Nie wiem jak Wam, ale mi łezka się w oku kręci.